Serra de Tramuntana - 2

Mur czeka na majstra 
Kania ruda (zdjęcie z Wikipedii)


Zapada wieczór, a ja jeszcze tak wysoko!


Szopen grający poloneza (muzeum w Valldemossie)


Valldemossa


Na szczycie Puig Gros (938m)


Schrony węglarzy 


W drodze do Valldemossy


Banyalbufar


Camí des Correu czyli pocztowy dukt


Valldemossa


Estellenç 


Masyw Puig Gros


Zejście do Deii


Uliczka w Banyalbufar 


Gdzieś po drodze 


 Poniedziałek, 31 października 

Estellenç - Banyalbufar - Esporles
+740/-700 m, 16 km, 4,5 godziny marszu

Luksusowe (a przynajmniej: z takimi pretensjami) hotele rzadko są zdrowym miejscem do spania. Także i hotel Maristel, jedyny zresztą hotel w Estellenç, „pachnie” chlorem i środkami czystości tak, że nos wykręca. Pomimo otwartego okna noc spędzam bardzo kiepską i wstaję na chemicznym kacu. 
Śniadanie za to oferują wyśmienite! Długo siedzę na tarasie, delektując się lokalnym specjałem (puchowy placek o nazwie ensaimada) i kawą. Na szlak wychodzę dopiero o 10-tej.
Dzisiejszy odcinek jest krótki i wyjątkowo łatwy. Trasa jest świetnie oznakowana. Biegnie lasem, najpierw łagodnie w dół, do wioski Banyalbufar, a potem ostro w górę, starym, pocztowym duktem do Esporles. 
W Banyalbufar schodzę aż do morza, mapa kusi żółtym paskiem plaży. Nic z tego jednak, piasku nie uświadczysz, zatoczka jest skalista, dno morza pokrywają śliskie, okrągłe głazy. Nie popływam więc (ja, niestety, muszę móc STANĄĆ na dnie, by w ogóle rozważyć wejście do wody; może trzeba jednak wreszcie nauczyć się porządnie pływać?), zanurzam tylko nogi po uda, opierając się o murek przy slipie. Woda jest ciepła.

Północne doliny Tramontany najwyraźniej doskonale trzymają wilgoć. Las jest zielony i pachnie przepięknie, a tarasy pełne są oliwkowych i cytrusowym sadów.  Po drodze można do woli napatrzyć się kamiennym murom, tarasom, ruinom wapienników i mielerzy. Trzeba też i patrzeć pod nogi: po dukcie ze śliskich otoczaków idzie się paskudnie. 

Powtarzam sobie nazwy drzew (dąb ostrolistny, sosna alepska, drzewo truskawkowe (madroño), jałowiec kolczasty…), a zwieńczeniem etapu jest para drapieżnych ptaków, która przez chwilę krąży nad doliną. Proszę państwa, kania ruda:)

Główna ulica miasteczka obsadzona jest platanami. Ponad stuletni budynek hotelu nie pachnie.. niczym, co najwyżej jesienią. Co za radość! 
Esporles obchodzi dziś dzień grzybów, na kolację jem więc zupę-krem z maślaków, shitake i szpinaku oraz hamburgera z prawdziwków. Poza tym króluje Halloween! Po ulicach biegają czarownice, kościotrupy, duchy, Drakule i szczerbate dynie. Na rynku zainstalowano pałac strachów, wstęp dwa euro. Dzieciaki próbują zaglądać do środka przez grube, czarne kotary. Nad miasteczkiem zawodzą duchy.
Trzeba wracać do hotelu, jutro długi dzień!

Wtorek, 1 listopada
Esporles - Valldemossa - Deiá
+1250/-1310m, 22,5 km, 8 godzin marszu 

Kiedy wczoraj w upalnym słońcu schodziłam do Banyalbufar, okoliczne szczyty miały na sobie czapeczkę z białych chmur. Choć na chwilę chciałam znaleźć się w takiej czapeczce… Dziś po całkiem wymagającym podejściu na grań Sa Comuny (697m), między dolinami Esporles i Valldemossy, wchodzę w białą mgłę. Ech, szczyty w chmurach fajnie wyglądają tylko od dołu.
Podejście biegnie przez dębowy las, gdzie przez wieki pracowali - i mieszkali - węglarze. Można wejść do prymitywnych, kamiennych schronów, w których spali, a mielerze jeszcze pachną węglem! 
W górach Hiszpanii łatwo też znaleźć ery. Era to płaski kawałek gruntu w kształcie koła (wygląda zupełnie jak lądowisko dla helikoptera), na którym w wietrzne dni młócono zboże. Cepami oczywiście. Dlaczego w wietrzne? Otóż wiatr zabierał plewy i słomę, podczas gdy cięższe ziarno pozostawało na miejscu. 

Ale oto w dolinie ukazuje się Valldemossa z zieloną wieżą kompleksu klasztorno - zamkowego La Cartuja, gdzie w 1838 roku zatrzymali się Fryderyk Chopin i George Sand. 
W przewodniku czytam, że pomimo niezwykłej popularności (milion (!) turystów rocznie), miejsce nie jest warte 17 euro wydanych na bilet i czasu, którego nie ma się zbyt dużo, jeśli chce się iść dalej do Deii. Ale szlachectwo zobowiązuje, nie mogę nie wejść. 
Przewodnik nie kłamie. Zamek, choć ładny, nie jest specjalnie ciekawy. Z wieży widokowej nie widać nic, co uzasadniałoby wspięcie się po krętych schodach na platformę z niskim dachem i małymi okienkami. Najgorzej jednak jest z samym Chopinem. Zachwalany przez kasjerkę recital jest po prostu żałosny. Naprawdę powinni albo znaleźć lepszego pianistę, albo odtwarzać utwory z płyt. Cieszę się jednak, że zobaczyłam samą „celę” (tak nazywają trzy pokoje z niewielkim, ogrodowym tarasem z widokiem na góry), w której przebywali Chopin i Sand. Suchy, górski klimat, miał pomóc Chopinowi w walce z gruźlicą. Niestety zima 1838/39 roku jest wyjątkowo mokra! 
Ponadto George Sand cały czas narzeka. We wspomnieniach pt.: „Rok na Majorce” nie zostawia na mieszkańcach wyspy, że tak powiem, suchej nitki. Aż dziw, że książka, przetłumaczona chyba na wszystkie możliwe języki, sprzedawana jest tu w każdym sklepie z pamiątkami. Chopin jest jednak zachwycony krajobrazem i lokalną, ludową muzyką. Komponuje tu m.in. preludium zwane „deszczowym”. 
Więcej o pobycie Szopena na Majorce znajdziecie pod linkiem:


Zatrzymuję się na chwilę w klasztornym ogrodzie, a potem szukam w cukierniach polecanego w przewodniku, lokalnego przysmaku: coca de patatas (słodka bułka z mąki ziemniaczanej). Mam czas, myślę, przewodnik daje na dojście do Deii cztery i pół godziny, powinnam dojść w cztery, czyli zanim się zrobi ciemno.
Nie spodziewam się jednak, jak piękny w popołudniowym słońcu jest masyw Puig Gros! Jak niesamowita będzie gra błękitu i chmur, które napłynęły znad morza w doliny. Jak bardzo nie będzie mi się chciało schodzić stromym zboczem w gęstą dębinę. Poza tym moją czujność uśpiła łatwość dotychczasowych odcinków szlaku. 
Długie zejście z Puig Gros do Deii jest nieoczekiwanie męczące, a na początku - trudne. 
Zachwycona światłem wieczoru i widokiem dzikich, czarnych kóz na skarpie gubię szlak! Nagle jestem na ścianie, gdzie chyba tylko kozy mogą czuć się dobrze. 
Cholera. Aplikacja mówi, że tędy, ale nie sposób w to uwierzyć. Wracam do ostatniego kopczyka kamieni i uff, znajduję ścieżkę. Ścieżka nurkuje pod ścianę, na którą prowadziła mnie aplikacja. Wszystko się zgadzało, tylko trzeba przejść z 20 metrów niżej… 
Niżej i niżej. Prawie biegnę po leśnych wykrotach. Liczę, że zostało mi jeszcze pół godziny, zanim zrobi się ciemno. Na szczęście las przechodzi z dębowego w sosnowy, w tym jest trochę jaśniej. Z sercem w gardle docieram do szerokiego duktu na kilka minut przed zapadnięciem nocy. Niżej widać już światła miasteczka…

Mam problemy ze znalezieniem hotelu. Od piątku nie działa mi mobilny internet (operator nie wie, o co chodzi, zajmę się tym po powrocie), nie mogę odpalić GoogleMaps. Przy otwartym, na szczęście, sklepie (nie mam już wody!) stoi grupka Niemców, którzy służą pomocą. W hoteliku, bardzo ładnym, nie można nic zjeść. Zdejmuję więc tylko z wielką ulgą buty i w klapkach, powłócząc nogami, idę szukać kolacji. 

Zostawiam Was ze zdjęciami, Preludium deszczowym i moim ulubionym walcem nr 64, w mistrzowskim wykonaniu Rafała Blechacza. Usiądzie wygodnie, załóżcie słuchawki i zamknijcie oczy.





Comments

Popular posts from this blog

Picos de Europa: 3

Picos de Europa: 4

Serra de Tramuntana - 4