Picos de Europa: 7
Çalzada Romana
Na internetowej górze
W dole Cabrales!
Macizo Central
Na szczycie Torre de Palanca
Collado Jermoso w trzy dni po naszej wizycie
Odpoczynek na przełęczy
Schronisko Cabaña Veronica
Szlak
La Santuca de Áliva
Macizo Central
Rano wszystko tonie w chmurach, pada i wieje zimny wiatr. Nie wychodzę więc wysoko w góry, tylko realizuję plan B: spacer do górnej stacji kolejki linowej (1,5 godziny), zjazd do Fuente Dé i powrót do hotelu piękną trasą przez doliny Liébany. W dolinach ciepła jesień! Kiedy jednak wychodzę na przełęcz Puerto de Ávila lodowaty wiatr prawie zwala mnie z nóg.
Samo Fuente Dé uważane jest za kolebkę turystyki górskiej w Hiszpanii. Nic dziwnego! Picos wyrastają tu z zielonej doliny skalnymi ścianami o wysokości 800 metrów. Do popularności tego miejsca przyczynił się sam król Alfonso XIII (bardzo często „spotykam” go w hiszpańskich górach), który panoramę z miejsca, gdzie teraz jest górna stacja kolejki określił jako „najpiękniejszą, jaką kiedykolwiek widział”. Dolina Fuente Dé i w ogóle góry w tej części Kantabrii to także nie działające już kopalnie odkrywkowe cynku. Pierwsze schronisko Áliva na początku XX-go wielu zostało zbudowane dla górników.
Pogoda nie pozwala mi podejść do miejsc wydobycia, ale kto wie, może jutro dam radę przejść do Masywu Wschodniego, gdzie kopalń było więcej.
Na internetowej górze
W dole Cabrales!
Macizo Central
Na szczycie Torre de Palanca
Collado Jermoso w trzy dni po naszej wizycie
Odpoczynek na przełęczy
Schronisko Cabaña Veronica
Szlak
La Santuca de Áliva
Macizo Central
23 września, piątek
Bulnes - Hotel Refugio Áliva
+1400/-320m, 21 km
Wracam na Szlak Rekonkwisty, który obchodzi Masyw Środkowy od południa. Podchodzę na przełęcz Pondébanos, zamykając pętlę, którą rozpoczęłam z grupą cztery dni temu. Jakże inaczej wygląda Naranjo de Bulnes na tle zasnutego szarymi chmurami nieba! Doliną Duje szerokim duktem wspinam się na przełęcz Puerto de Áliva. Tu szlak się rozwidla: Rekonkwista biegnie w dół, a droga do hotelu Áliva wchodzi na grzbiet wysokiej, zielonej moreny. Zimny wiatr wpycha w dolinę białe kłęby znad oceanu. Fantazyjnym łukiem przeskakują grzbiet, po którym idę, by zaraz wyparować na wygrzanych jeszcze słońcem południowych stokach. Niesamowite!
W hotelu “Schronisko Áliva” czas się zatrzymał: bielone ściany bez ozdób, podłogi z masywnych desek, restauracja w stylu - powiedziałabym - wczesnego Gierka, nie ma telewizji ani radia, nie ma wifi i nie ma nawet zasięgu. By złapać sieć, trzeba się wdrapać na najbliższą niczego sobie górę! Co też i czynię: chcę sprawdzić jutrzejszą pogodę, a nuż się poprawiła? To jednak, co widzę wokół, nie napawa mnie optymizmem.
24 września, sobota
Áliva - Fuente Dé - Áliva
+900/-140m, 14,5 km, 5,5 godziny
Hotel „Schronisko Ávila” (1600 m n.p.m.) mogę oficjalnie polecić: działają bez chemii (podobnie jak wszystkie schroniska w Picos plus hotelik w Bulnes, ergo: śpię), mają dobrą kuchnię i świetne śniadanie. Są świeże owoce, do chleba (opiekanego, jeśli ktoś chce) ser i szynka, a nie tylko dżem, wybór ciast i lokalny specjał: frisuelos, coś w rodzaju racuchów. Na trasie najczęściej jadłam tradycyjne hiszpańskie tostadas(opiekane bagietki) lub sucharki z dżemem. Jeśli kogoś interesuje: można tu dojechać tylko samochodem terenowym.
Bulnes - Hotel Refugio Áliva
+1400/-320m, 21 km
Wracam na Szlak Rekonkwisty, który obchodzi Masyw Środkowy od południa. Podchodzę na przełęcz Pondébanos, zamykając pętlę, którą rozpoczęłam z grupą cztery dni temu. Jakże inaczej wygląda Naranjo de Bulnes na tle zasnutego szarymi chmurami nieba! Doliną Duje szerokim duktem wspinam się na przełęcz Puerto de Áliva. Tu szlak się rozwidla: Rekonkwista biegnie w dół, a droga do hotelu Áliva wchodzi na grzbiet wysokiej, zielonej moreny. Zimny wiatr wpycha w dolinę białe kłęby znad oceanu. Fantazyjnym łukiem przeskakują grzbiet, po którym idę, by zaraz wyparować na wygrzanych jeszcze słońcem południowych stokach. Niesamowite!
W hotelu “Schronisko Áliva” czas się zatrzymał: bielone ściany bez ozdób, podłogi z masywnych desek, restauracja w stylu - powiedziałabym - wczesnego Gierka, nie ma telewizji ani radia, nie ma wifi i nie ma nawet zasięgu. By złapać sieć, trzeba się wdrapać na najbliższą niczego sobie górę! Co też i czynię: chcę sprawdzić jutrzejszą pogodę, a nuż się poprawiła? To jednak, co widzę wokół, nie napawa mnie optymizmem.
24 września, sobota
Áliva - Fuente Dé - Áliva
+900/-140m, 14,5 km, 5,5 godziny
Hotel „Schronisko Ávila” (1600 m n.p.m.) mogę oficjalnie polecić: działają bez chemii (podobnie jak wszystkie schroniska w Picos plus hotelik w Bulnes, ergo: śpię), mają dobrą kuchnię i świetne śniadanie. Są świeże owoce, do chleba (opiekanego, jeśli ktoś chce) ser i szynka, a nie tylko dżem, wybór ciast i lokalny specjał: frisuelos, coś w rodzaju racuchów. Na trasie najczęściej jadłam tradycyjne hiszpańskie tostadas(opiekane bagietki) lub sucharki z dżemem. Jeśli kogoś interesuje: można tu dojechać tylko samochodem terenowym.
Rano wszystko tonie w chmurach, pada i wieje zimny wiatr. Nie wychodzę więc wysoko w góry, tylko realizuję plan B: spacer do górnej stacji kolejki linowej (1,5 godziny), zjazd do Fuente Dé i powrót do hotelu piękną trasą przez doliny Liébany. W dolinach ciepła jesień! Kiedy jednak wychodzę na przełęcz Puerto de Ávila lodowaty wiatr prawie zwala mnie z nóg.
Samo Fuente Dé uważane jest za kolebkę turystyki górskiej w Hiszpanii. Nic dziwnego! Picos wyrastają tu z zielonej doliny skalnymi ścianami o wysokości 800 metrów. Do popularności tego miejsca przyczynił się sam król Alfonso XIII (bardzo często „spotykam” go w hiszpańskich górach), który panoramę z miejsca, gdzie teraz jest górna stacja kolejki określił jako „najpiękniejszą, jaką kiedykolwiek widział”. Dolina Fuente Dé i w ogóle góry w tej części Kantabrii to także nie działające już kopalnie odkrywkowe cynku. Pierwsze schronisko Áliva na początku XX-go wielu zostało zbudowane dla górników.
Pogoda nie pozwala mi podejść do miejsc wydobycia, ale kto wie, może jutro dam radę przejść do Masywu Wschodniego, gdzie kopalń było więcej.
Z cyklu „spotkania na szlaku”: wdaję się w rozmowę z pracownicą informacji turystycznej w Fuente Dé. Kiedy mówię, jak bardzo podoba mi się hotel Áliva, rozpromienia się jej twarz. „Byłam tam kierowniczką!”
Potem coś musiało zajść w jej życiu, padają słowa: wypalenie, depresja, terapia.
„Tu pracuje mi się spokojniej. A co do terapii, najlepiej pomaga mi wędrówka z plecakiem. W przyszłym tygodniu ruszam na szlak św. Jakuba.”
Z całego serca życzę jej buen camino!
25 września, niedziela
25 września, niedziela
Áliva - Sotres - Hito de Escarandi - Sotres
15 km, -800/ +300 m
Rano przez chwilę wydaje się, że deszcz odpuści. Maszeruję więc dziarsko (trzeba: jest strasznie zimno, ubieram nawet termo-bieliznę!) z zamiarem przejścia do Masywu Wschodniego przez przełęcz Valdominguero (jakieś 2000 m). Chmur jednak napływa coraz więcej i znów zaczyna padać. Przełęcz tonie w ciemnoszarych kłębach. Nie wygląda to dobrze, trudno, nie będę się upierać. Zresztą nawet gdybym się uparła, nie pozwolono by mi tam pójść! Od hali Vegas de Sotres jedzie terenówka, kierowca się zatrzymuje i pyta, czy mnie podrzucić do Sotres. Bo dokąd ja pójdę w taką pogodę. Na Valdominguero? Nie ma mowy! On właśnie zawrócił ze ścieżki, jest lodowato, ślisko i niebezpiecznie!
Daję się więc podwieźć do Sotres, a stąd polnymi drogami i trochę asfaltem dochodzę do przełęczy Escarandi, gdzie rozpoczyna się 5-godzinna pętla po Masywie Wschodnim. Nad Morzem Kantabryjskim właśnie pojawia się błękit, jest go coraz więcej, zaraz słońce ogrzeje mokre i, wyżej, przyprószone śniegiem szczyty. Za późno już jednak na dalszą wędrówkę. Idę tylko jeszcze jakieś 15 minut, by znaleźć ładne miejsce na piknik. Tu też zagaduje mnie schodzący w dół Hiszpan: „hej, nie idź dalej, u góry jest strasznie zimno”.
Fakt.
Nawet w słońcu.
Tą samą trasą wracam do Sotres na ostatni nocleg w Picos de Europa.
(Jeden ze współwędrowców właśnie przysłał zdjęcie, jak dziś wygląda Collado Jermoso, gdzie spaliśmy w ubiegły wtorek - jest pokryte śniegiem …)
26 września, poniedziałek
Sotres - Arenas de Cabrales
16 km, +400/-1200m, 6,5 godziny
Sotres i Cabrales łączy stary, rzymski dukt - albo to, co z niego pozostało. Miejscami jest to wybrukowana różnej wielkości kamieniami ścieżka, miejscami - ślad krowich lub końskich kopyt w błocie, czasem odcisk buta, czasem lekko przydeptana trawa, czasem wąziutki przesmyk w morzu paproci i niezwykle kłujących krzewów. W przewodniku można przeczytać: trasa oznakowana jest jako szlak lokalny (znaki biało-żółte) nr 27, w wielu miejscach oznakowanie jest niewystarczające; na rozwidleniu tam i tam POWINIEN stać słupek z tabliczką z napisem takim a takim; nie wychodzić na szlak w przy złej widoczności.
Prognozy dają na dziś dobrą widoczność, mam mapę (co prawda niedokładną, ale zawsze), mam też aplikację, która w razie czego mnie poprowadzi.
Powłoka szarych chmur jest wysoka, przez pierwsze dwie godziny idzie się świetnie, choć zaczyna lekko mżyć. Potem jednak doliny wypełniają się grubymi, białymi kłębami, które wychodzą na przełęcz Posedoiro (najwyższy punkt na trasie) wtedy, co ja. Zaczyna padać i widoczność spada do kilku metrów. Mijam miejsce, gdzie „powinien” stać słupek (ledwo się trzyma, całkiem zmurszały), mijam kilka znaków (numer szlaku się nie zgadza, zamiast 27 jest 127), aż nagle nie wiem, jak dalej. Jestem na rozwidleniu, przy wodopoju, ścieżki biegną w trzy różne strony. Nie ma tego miejsca na mapie, wszystko tonie we mgle, a okulary mam zalane deszczem. Przez wilgoć wyłączyła mi się aplikacja. Programuję trasę jeszcze raz i daję się prowadzić telefonowi, ale ten … prowadzi mnie na manowce, a raczej na porośnięty gąszczem kolczastych krzewów stok. Przedzieram się wąskimi przesmykami, absolutnie nie zasługującymi na miano „ścieżki”, kolce przebijają mi się przez nogawki, woda wlewa się do butów od góry. Gąszcz jest tak zbity, że nie jestem w stanie podążać za widniejącą na ekranie kreską, zaczynam się lekko denerwować. Na szczęście powłoka chmur podnosi się na tyle, bym mogła na podstawie rzeźby terenu zorientować się, gdzie jestem. A jestem zbyt wysoko! Aplikacja wybiera najwyraźniej zawsze najkrótszą drogę, nawet jeśli ścieżki istnieją tylko teoretycznie, bo - tak jak tu - dawno już nikt nimi nie chodził. Nie wiem, jak długo kluczę po kolczasto - kamienistym labiryncie (jest tak strasznie ślisko: byle się nie przewrócić, jak skręcę nogę, nikt mnie tu nie znajdzie!), pół godziny, godzinę, by przedrzeć się do upatrzonej, szerokiej przełęczy, gdzie widać trawę, gdzie powinno być łatwiej. Jest! Mijam ruiny pasterskich chat i dochodzę do miejsca, gdzie aplikacyjna „ścieżka” zbiega się z rzymskim duktem - lub z tym, co z niego pozostało. Widoczność coraz lepsza, staram się iść za biało-żółtymi znakami, choć by wypatrzyć każdy kolejny, muszę się zatrzymywać. W końcu dukt pojawia się znowu: wyślizgane na gładko okrągłe kamienie, gdzie przy każdym jednym kroku trzeba sprawdzać, czy but trzyma, czy się nie poleci na plecy. W dodatku drogę zachodzą mi dwie krowy. Im też po okrągłych brukowcach ślizgają się kopyta, ciężko im iść, wyminąć ich nie sposób: na to dukt jest zbyt wąski. Udaje mi się w końcu uciąć jeden zakręt skrótem przez las - stok jest tu nieco mniej stromy - i jestem przed krowami. Jak na złość za nimi pojawia się pasterz z psem. Co, jeśli pies te krowy przestraszy i pobiegną wprost na mnie?? Pasterz jednak kontroluje sytuację i tak żmudnie schodzimy ostrymi zakosami w dolinę: ja, krowy, on i pies… Im niżej jestem, tym robi się cieplej, ale nie ma tu miejsca, by się zatrzymać i zdjąć przemoczone bardziej od potu niż od od deszczu ubrania. Nasza procesja zdaje się nie mieć końca!
Po ponad sześciu godzinach nieprzerwanego marszu dochodzę do Cabrales. Na czas, by się przebrać i zmienić buty oraz wypić butelkę wody (i puszkę piwa) zanim przyjedzie taksówka, która zabierze mnie na lotnisko.
Kierowca jest niezwykle rozmowny. Opowiada mi o problemach z lasami eukaliptusów (wyciągają z ziemi wszystką wodę), z wilkami (zabijają pasterzom owce) i o tym, że tydzień temu w Masywie Środkowym zgubił się mężczyzna (były prezydent Kantabrii!). Spędził w górach noc i dopiero nad ranem udało mu się dotrzeć do miejsca, gdzie złapał sieć i mógł zadzwonić po pomoc. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, noc nie była zbyt zimna.
Na lotnisku przy stanowisku odpraw podchodzi do mnie mocno starszy mężczyzna. Czy mówię po angielsku i czy mogłabym im pomóc - jest ich dwóch - się odprawić. Oczywiście.
Przeszli szlak do Composteli, o 22:00 lecą do Londynu i nie mogą sobie poradzić z internetową odprawą we smartphonie. Ja też nie. Coś musi być nie tak z ich rezerwacją. I chociaż za odprawę na lotnisku generalnie się płaci, postanawiam poprosić o pomoc kogoś z obsługi. Nie wiem, co takiego zrobiła uczynna pani w okienku, ale po kilku minutach mogę odprawić Anglików przez aplikację w moim telefonie (oni aplikacji nie mają) i wysłać im karty pokładowe jako zrzut ekranu przez e-mail. Wdzięczność panów jest ogromna! Chętnie pogawędziłabym
jeszcze z nimi o brexicie i Brukseli (we miss you; we miss you, too), ale jak tak dalej pójdzie, to zaraz się spóźnię na samolot.
That’s all, folks:) Tak, mam zaplanowaną następną wędrówkę. Dam znać!
(A tak już zupełnie na koniec wrzucam kilka zdjęć nadesłanych przez moich współwędrowców po Macizo Central.)
















Comments
Post a Comment